Przędziorek na malinach

Producent sprzedający film modlił się o to, żeby program w kinie szedł jak najgorzej, by mógł jak najwcześniej dać tę samą kopię do innego kina. Jeśli, broń Boże, program miał powodzenie i dodatek szedł przez dłuższy czas, to dla producenta oznaczało to zagładę. Twórca filmu ze względów finansowych życzył sobie, żeby jego dzieła nikt nie oglądał, żeby opuszczało ekran po kilku dniach. Ten wynajem „bezczasowy” jest jednym z najbardziej dziwacznych zjawisk w świecie polskiego przemysłu filmowego. Drugim dziwacznym zjawiskiem była nieprawdopodobnie niska cena, jaką twórca dostawał za swój film. Tzw. zeroekrany płaciły za dodatek od 150 do 250 zł, zarabiając na dodatku od kilku do kilkunastu tysięcy zł. Dziesięcioprocentowa zniżka, jaką otrzymywali właściciele kin przy słabym programie, wynosiła parę tysięcy, przy dobrym powyżej 10 000, a nawet 20 000 zł. Ta bardzo wyraźna i jaskrawa dysproporcja między zarobkiem producenta a właściciela kina była drugim ciemnym punktem w produkcji krótkometrażowej. Jeżeli dla wyjaśnienia dodamy, że koszt wyprodukowania trzystumetrowego filmu, np. krajoznawczego, który zainteresowałby widza, wynosił około 1500 zł, a z ekranów warszawskich producent otrzymywał 700 zł, będziemy mieli obraz warunków produkcji krótkiego metrażu w Polsce.